Ministrowie-zderzaki Morawieckiego. Rząd z misją: przetrwać

Ministrowie-zderzaki Morawieckiego. Rząd z misją: przetrwać

Konferencja prasowa premiera dot. rekonstrukcji rządu
Konferencja prasowa premiera dot. rekonstrukcji rząduŹródło:Newspix.pl / MAREK HANYZEWSKI
Nowy-stary rząd Morawieckiego jest pełen ministrów, których czeka kilka mało przyjemnych zadań. Niektórych – wydaje się – całkiem świadomie rzucono do ciągłego odbijania piłeczki i ruszania z otwartą przyłbicą na oponentów. Innym, zwłaszcza tym, którzy przetrwali rekonstrukcję, rzucono kilka kłód pod nogi, głównie na froncie unijnym. Sama rekonstrukcja to z kolei zwieranie szyków w Zjednoczonej Prawicy przed chudymi latami, bo co dobre, to już było.

Prezydent powołał nareszcie nowych ministrów w rządzie Mateusza Morawieckiego, co kończy trwającą od wakacji sagę pt. „Rekonstrukcja Rządu”. Co prawda główny bohater tych zmian, czyli poseł Przemysław Czarnek, jeszcze nie został zaprzysiężony, ale stanie się to, gdy tylko pokona koronawirusa, co pozwoli mu oficjalnie objąć tekę ministra edukacji i nauki. Reszta już zaczęła urzędowanie.

Z rekonstrukcją w Zjednoczonej Prawicy jest ten problem, że zapowiadano ją jako wielkie „odchudzanie rządu”. Szkoda tylko, że najpierw, po wyborach w 2019 roku, rząd napompowano i stąd to „odchudzenie”. Już wtedy pojawiały się głosy, które podważały zasadność istnienia niektórych resortów. Tyle tylko, że był to rok 2019, PiS z koalicjantami byli po serii zwycięstw i nic nie zwiastowało koronawirusa. W takiej sytuacji można było bronić tezy, że nowoczesne państwo wymaga nadzoru na wielu płaszczyznach.

Iluzoryczne odchudzanie

Pojawienie się SARS-CoV-2, który wywołał pandemię, sprawił, że taką narrację należało schować do kieszeni. Żaden rząd nie chciałby, aby na okładki bulwarówek co rusz trafiały nagłówki o przerośniętym rządzie, rozpasanych wydatkach czy wyliczenia o kosztach, jakie ponoszą podatnicy, aby utrzymać rzeszę asystentów, szefów gabinetów politycznych, dyrektorów etc.

Sęk w tym, że „odchudzenie” po jesiennej rekonstrukcji jest iluzoryczne. Z dotychczasowych trzech wicepremierów zrobi się czterech. Owszem, pozostanie zaledwie 14 ministerstw, ale po roszadach na pewno zajdzie potrzeba powołania nowych wiceministrów.

W dodatku są już zapowiedzi powstania dwóch kolejnych urzędów centralnych. Pierwszy to Rządowe Centrum Sportu – ma pomóc Piotrowi Glińskiemu (nowemu „ministrowi od sportu”), a drugi – gospodarce morskiej (Główny Urząd Morski). Do tego Marek Zagórski, choć stracił resort cyfryzacji, pozostanie w KPRM, by... zajmować się cyfryzacją (a na razie ministrem cyfryzacji jest Mateusz Morawiecki). W Radzie Ministrów zamelduje się też minister ds. samorządów w KPRM i tak dalej, i tak dalej.

Wicepremier Kaczyński od koordynacji

Gdyby ktoś powiedział mi dwa miesiące temu, że po serii awantur i medialnych bitewek wewnątrz obozu władzy, które zachwieją stabilnością Zjednoczonej Prawicy, Jarosław Kaczyński będzie musiał wkroczyć do rządu, to grzecznie, acz stanowczo, kazałbym tej osobie popukać się w czoło. Tymczasem rok 2020 przynosi niezwykłe rozstrzygnięcia i prezes PiS zawitał do rządu.

Tyle tylko, że nikt nie wie w zasadzie, co będzie robił. Jedna z prób wyjaśnienia – autorstwa ministra Łukasza Schreibera na antenie TVN24 – sprowadziła się do tego, że Kaczyński ma… „koordynować różne procesy”. No. Jasne? I starczy tej wiedzy. Zresztą oskarżenia, że Kaczyński kieruje krajem, a nie zajmuje żadnego oficjalnego stanowiska, od 2015 roku padały tak często, że przywykliśmy do sytuacji, w której prezes PiS dzieli i rządzi.

Z tego punktu widzenia funkcja wicepremiera dla Kaczyńskiego to tylko efekt wypadku, jakim była kampania wrześniowa wewnątrz koalicji. Nadzór nad resortami siłowymi i Ministerstwem Sprawiedliwości ma wnieść nową jakość do rządu, ale jak przełoży się to na praktykę – czas pokaże. Zwłaszcza że rola Kaczyńskiego ma być zgoła inna i szef PiS ma być buforem między Morawieckim a Ziobrą i w razie potrzeby wygaszać konflikty między premierem a ministrem. Sama obecność Kaczyńskiego w rządzie to też problem dla Mateusza Morawieckiego – premier jak nigdy dotąd będzie wystawiony na zarzuty, że to prezes z Nowogrodzkiej kieruje państwem.

Minister edukacji, nauki i zadań specjalnych

Więcej uwagi od Kaczyńskiego przykuła tylko jedna nominacja – zainteresowanie prezesowi PiS skradł były wojewoda lubelski, obecnie poseł, na razie minister-nominat, a za chwilę minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Ile tekstów na temat lubelskiego posła powstało w ciągu dwóch tygodni – nie zliczę.

Jednak uwagę, jaką zwrócił na siebie Czarnek, należy – przynajmniej w mojej ocenie – odczytywać dwojako. Wiele osób już wieszczy mu kolejne rajdy po tematach światopoglądowych, w których zagalopuje się tak, że trzeba będzie „przepraszać urażonych” lub – co gorsza – zapadnie po nich niezręczna cisza. To ofensywne nastawienie Czarnka, przypomina jednak strategię od lat stosowaną przez polityków mu całkiem bliskich, ale walczących pod innym sztandarem. Chodzi oczywiście o tych z Solidarnej Polski.

W ostatnich miesiącach tylko Czarnek był w stanie wzbudzać podobne poruszenie, co ludzie Ziobry, gdy wypowiadał się na tematy społeczności LGBT, chrześcijańskich korzeni Polski i Europy etc. Czarnek staje się więc naturalnym rywalem Zbigniewa Ziobry. W dodatku takim, który będzie miał własny resort, zastępy ludzi i możliwości realnego wyznaczania „trendów” rękoma kuratorów oświaty.

W niedalekiej przyszłości może się więc okazać, że na skrajnie prawej flance koalicji (wbrew obiegowej opinii taka jak najbardziej istnieje) Ziobro nie będzie mógł czuć się pewnie, bo gdzieś tam w oddali będzie majaczył Czarnek. To też sytuacja niekomfortowa dla Konfederacji, która ostatnio o głosy prawej strony biła się tylko z ziobrystami, gdy mimo pandemii tematy światopoglądowe nieoczekiwanie wróciły do głównego nurtu podczas wyborów prezydenckich. Niewykluczone, że Czarnek będzie musiał się trochę pogłowić, bo na ministra (bez teki) desygnowano ziobrystę Michała Wójcika, który wiele razy udowadniał, że w kwestiach światopoglądowych ma sporo do powiedzenia.

Ostatnia rzecz o Czarnku: to wręcz wymarzony (dla obozu władzy, zaznaczmy) minister edukacji na trudne, pandemiczne czasy. Prosty przykład: jeśli w szkołach nagle wzrośnie liczba zakażeń, to oczy będą zwrócone na ministra. Ten wyciągnie zza pazuchy jakąś rewelację – niczym rzecznik praw dziecka Mikołaj Pawlak ze swoimi opowieściami o tabletkach na zmianę płci – i przygrzmoci nią o polityczny stół.

Oponenci będą musieli na szybko decydować: kąsać za niedobory w szkolnictwie, czy też próbować wydzielać ciosy po najnowszym wyczynie Czarnka. Gdy wybiorą opcję numer dwa, dadzą mu czas na poukładanie sytuacji, a opozycja znowu skończy z łatką takiej, która atakuje dobrego, sprawnego ministra, utrudniając mu sprawowanie władzy. To permanentne odwracanie kota ogonem i łapanie opozycji „na wykroku” ratowało już skórę niejednemu. Czarnek staje się więc zderzakowym, ale takim, który ma nie tylko przyjąć cios i go zamortyzować. Czarnek ma ten cios oddać, gdy zajdzie potrzeba.

Zderzakowi Morawieckiego

Ministrów, których czeka spora gimnastyka, i którzy muszą nastawić się na wieczne boksowanie, jest więcej. Jarosław Gowin wraca do rządu, w którym nie będzie już Jadwigi Emilewicz i kilku jej współpracowników. Gowin dostaje więc pozbawiony części doświadczonej kadry resort przypominający dawne Ministerstwa Gospodarki, ale z dodaną jedną – i to poważną – kulą u nogi.

Gowinowi dokooptowano bowiem do ministerstwa dział „praca”. Nowy-stary wicepremier w czasie pandemii stanie się twarzą informacji na temat bezrobocia, zatrudnienia itp. Mało przyjemna robota, w szczególności, gdy najpierw trzeba przejąć te obowiązki od MRPiPS.

Tu objawia się jedyna kobieta w rządzie i zwyciężczyni konkursu na „najbezpieczniejszy resort pod słońcem”, czyli Marlena Maląg. Szefowa Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej żegna się z częścią obowiązków i pozostaje jej jedynie powtarzanie Polkom i Polakom, że pieniądze w ZUS są, a 500+ i „naste” emerytury są zabezpieczone. Trudno coś tu zepsuć. Gowina czeka za to orka na ugorze, bo dostał spory kawałek państwa do zarządzania, a „Solidarność” na czele z Piotrem Dudą już odgraża się, że nowy minister „od pracy” nie będzie miał z nią lekko.

Wielką niewiadomą jest Michał Cieślak z Porozumienia, który ma odpowiadać w KPRM za samorządy. Podobną funkcję w MSWiA ma Paweł Szefernaker, który nadzoruje wojewodów i zajmuje się współpracą z samorządami. W tej kadencji Cieślak robił niewiele w parlamencie (doliczyć się można dwóch interpelacji, jednego zapytania poselskiego oraz zera wystąpień w Sejmie), dotychczas nie zasiadał nawet w komisjach, w których zajmowałby się tematyką samorządową.

Patrząc na ostatni kurs PiS wobec samorządów, który można zamknąć w zdaniu „Tam gdzie rządzi PO-PSL-SLD jest Bizancjum, niegospodarność i”tumiwisizm„ wszechobecny”, Cieślakowi może przypaść rola kataryniarza powtarzającego podobne tezy z lekko zmienionymi akcentami.

Dwaj panowie od Europy

Członków rządu, których w najbliższych miesiącach czeka mnóstwo wyzwań i nowych zadań, jest więcej – także wśród tych, którzy przetrwali rekonstrukcję. Problemów, z którymi zmierzy się minister zdrowia, nie zliczę. Za tydzień może okazać się, że czeka go przebudowa strategia walki z koronawirusem, a za dwa tygodnie: kolejna zmiana.

Z kolei dwóch ministrów, jeden z teką a drugi bez, musi szykować się na serię batalii w Europie. Pierwszy to Konrad Szymański, który powinien mieć już w zanadrzu kilka wiader do gaszenia pożarów w relacjach na linii Warszawa-Bruksela. Ostatnie propozycje UE, by połączyć ocenę praworządności z dostępem do unijnych funduszy, już budzą kontrowersje i „zapalają” kolejnych europosłów PiS.

A w Strasbourgu można utrudnić ministrowi życie – wystarczy rzucać coraz mocniejsze oskarżenia pod adresem wspólnoty. Tymczasem bez negocjacji i szukania kompromisu się nie obejdzie. Szymański, podobnie jak za czasów Jacka Czaputowicza, będzie dalej odciążał szefa MSZ. W ostatnich dniach było to zresztą widoczne: Zbigniew Rau przyglądał się Wschodowi, (przede wszystkim sytuacji na Białorusi) i skupiał się głównie na tym.

Drugi z ministrów, teraz wzmocniony po połączeniu resortów Klimatu i Środowiska, to Michał Kurtyka. Daleki od bieżących sporów, ale na jego barkach spoczywa tematyka energetyczna, którą powinien kreować jeszcze przy asyście Jacka Sasina. Unia Europejska, zgodnie z zapowiedziami Fransa Timmermansa, obrała kurs na zieloną energię i redukcję emisji. Nawet pandemia ma nie zakłócić tego marszu. Znowu – bez negocjacji, ustępstw i kombinacji, możemy zostać z niczym. Zwłaszcza że najbliższe trzy miesiące to „czas decyzji” w sferze polityki klimatycznej i energetycznej Starego Kontynentu. Zresztą Sasina też czeka ciężka przeprawa, bo wynegocjowany z górnikami kompromis musi zaakceptować Komisja Europejska, a na to się nie zanosi.

Mamy więc rząd ministrów-zderzaków powołanych wprost do takiej roli, mamy też takich, których wsadzono – bądź co bądź – na pewne miny. To też pierwszy raz od dawna, z wyjątkiem niedawnej nominacji dla Adama Niedzielskiego, gdy do rządu wchodzi ktoś z łatką eksperta. Tak było za Beaty Szydło, gdy dopuszczono Pawła Szałamachę i Annę Streżyńską do stanowisk ministerialnych. Później tak reklamowano Jadwigę Emilewicz, Teresę Czerwińską czy Jerzego Kwiecińskiego.

Opóźniona, jesienna rekonstrukcja wskazuje na to, że Zjednoczona Prawica ma coraz krótszą ławkę i dopóki nie ustabilizuje się sytuacja, nastawia się na jedno: przetrwanie.